Legenda o św. Mikołaju z Pierśćca

Legendę o św. Mikołaju z Pierśćca Zofia Kossak napisała już w 1938 roku. W druku ukazała się dopiero w 1963 w tomie „Ognisty wóz”.

Ta drobna perełka w przebogatej twórczości wiernej Kościołowi „gadździny literatury śląskiej” nabiera blasku w kontekście realiów historycznych i trwałości kultu św. Mikołaja w Pierśćcu. Autorka demonstruje swe przywiązanie do Kościoła Katolickiego, jego tradycji a także związku, jaki powstał pomiędzy nią a ludem Śląska Cieszyńskiego po przybyciu i osiedleniu się tu na stałe.

Jej fascynacja historią, tradycją, przywiązaniem do religii a zarazem ścieranie się katolicyzmu i protestantyzmu - co było zapewne doświadczeniem nowym dla autorki - staje się inspiracją do napisania legendy. Te cechy nadają „Legendzie o św. Mikołaju z Pierśćca” charakter trwały i ponadczasowy. Stąd aktualność tego co legendarne, w tym co ciągle przeżywamy na nowo. I tak legenda przeplata się z rzeczywistością, w której żyjemy, poprzez nierozerwalny kult św. Mikołaja, którego uosabia mała figura stojąca do dziś w kościele pierścieckim.

Zofia Kossak

Legenda o świętym Mikołaju z Pierśćca

/obszerniejsze fragmenty/

Jan Wojnar z Małych Górek przyszedł po sąsiedzku w odwiedziny. Z kieszeni wydobył od niechcenia czarną książeczkę paszportowego formatu.

- Na samym dnie skrzyni leżała - objaśnił - Starzyk to pisali. Może kogo zaciekawi ...

Wojnary, Skrzypki, Płonki - to stare rody góreckie, autochtony doliny rzeki Brennicy z prawieka. Na ich domach, sprzętach i obyczaju narosła pleśń swoistej kultury, a w trówałach i olmaryjach można znaleźć nie lada zabytki. Wśród tych rodów Wojnarowie wyróżniali się zawsze szczerym bibliofilstwem. Buzowała w nich charakterystyczna dla Śląska Cieszyńskiego tęsknota intelektualna i miłość książki. Rosła na przekór usiłowaniom austriackim i ciężkim warunkom chłopskiego bytu.

Czarna książeczka o paszportowym formacie przeznaczona była niegdyś do użytku c.k. policjanta, c.k. habsburskiej monarchii. Połowę jej zajmowały dwujęzyczne instrukcje oraz rubryki służbowe, drugą połowę, wolną od napisów, starzyk - czyli dziad Jana Wojnara, także Jan - zużył na swoje zapiski. Kaligraficznie notował wszystko, co mu się zdało godnym uwagi w okresie między rokiem 1835 a 1856. Stary gazda lubił snadź ład zarówno w życiu, jak w myślach. Nieświadomie dążył do napisania monografii swojej gminy, dzieląc treść zapisków na odrębne rozdziały: „Z kroniki góreckiej”, „kiedy się rodzili”, „Kiedy pomarli”, „O figurach”, „O kościołach”., „O farorzach”...

W rozdziale „O figurach” zamieścił opis dziejów cudownego posągu świętego Mikołaja z Pierśćca, po dziś dzień powszechną czcią otaczanego:

„...Pasterz jeden wyrzezał tę figurę z lipowego drzewa, kiere wiatr obaliła na paszunku...” - zaczął swoją narrację Jan Wojnar.

Działo się to w księstwie cieszyńskim, w okolicy, gdzie Wisła wyrwawszy się górom wpływa na nizinę, z bystrego potoku przeobrażając się w stateczną rzekę. Niedaleko już stąd było do „żabiego kraju”. Strzeliste bory, pokrywające zbocza gór beskidzkich, ustępowały miejsca zagajom, mokrym olszynom, brzeźniakom, w których lubowały sobie szkodne dziki. Pod wsią Strumień grunt był podmokły, wiosną i jesienią grząski. Kto nie znał drogi łatwo mógł utonąć w bagnie. Nieraz też takie wypadki bywały.

Między żabim krajem a górami szedł gościniec książęcy, wiodący z Cieszyna do Bielska, z Bielska do Krakowa. U brodu na Wiśle strzegł tej drogi zamek skoczowski. Na gościńcu od wiosny do mrozów panował ruch. Tętniły poczty rycerskie, poselstwa od jednego księcia piastowskiego do drugiego. Sunęły pomału wozy kupieckie czeskie, węgierskie, śląskie, dążące do Polski lub wracając z Krakowa, by przez przełęcz jabłonkowską dostać się na Morawy. Włóczyły się drogą różne obieżyświaty, waganci, rybałty, kuglarze, żebracy, Cyganie. Tylko najliczniejszej w kraju ludności wiejskiej nie ujrzałeś na gościńcu. Siedlacy woleli swoje steczki wydeptane w lesie, nie kwapiąc się do spotkania z panami. Ten świat inny, tamten inny... Ten niski, pokorny, jak trawa - tamten orężny, klejnoty, hardy, niecierpliwy.

Lud ani lubił panów, ani ich nie lubił. Znosił, jak się znosi konieczność usuwając się im, o ile możności, z drogi. Żyli jedni sobie i drudzy sobie. Najwięcej obaw wzbudzał kasztelan z Grodźca, czyli jak mówiono z Grojca - bo sprawował w imieniu księcia pana sądy nad całą dziedziną. Sądy były bardzo srogie, że weszło w przysłowie „Chodzić do Grojca po mores”. Dziś nie ma już sądów na zamku grodzieckim, ale przysłowie zostało. Dobrze musiała się kasztelańska sprawiedliwość wbić ludziom.

Pastuch rzeźbiarz żył trzysta lat wcześniej nim gazda górecki pisał swą kronikę. Pastucha wołano Mikoła, po ojcu był Wałach. Nazwisko świadczyło, że pochodził on od pasterzy wołoskich, co dawnymi czasy, wędrując po szczytach karpackich ze swymi stadami, zaszli aż na Śląsk i tu pozostali. Mikoła był niezdarzony; jąkała i miał na szyi gulę czyli wole. Z racji tego wola głowę skrzywił w lewą stronę. Służył był gospodarzom za sam wikt, jużci - ani obfity, ani przesadnie kraszony. Jedną miał chłop rozrywkę i jedną zmyślność niezwyczajną: przednio umiał strugać drzewo. Kozikiem wyrobił jak nikt łyżkę, kopystkę, kłótkę do mieszania jaj, faskę do sera, osadę do topora. dzięki tej umiejętności odżywiał się nieco lepiej niż z łaski gminnej, bo gospodynie w zamian za łyżki obdarzały go chlebem, kawałkiem sera, a nieraz i kęsem szperki.

Surowca na Mikołowe wyroby dostarczała owa lipa, zwalona przed laty. Choć stara, drzewo miała zdrowe, poddające się woli strugacza. Pomału Mikoła przerobił wszystkie mniejsze konary, potem grubsze, aż nareszcie pozostał sam pień, piękny, duży kloc. Pastuch obchodził go wokoło, dumał i myślał, co z niego uczyni, ale wydumać nie mógł. Najbliższe Pierśćca kościoły stały w Skoczowie, Górkach i Rudzicy, gdzie zakonnice miały kamienny klasztorek. Dzwony kościelne było słychać w Pierśćcu, szczególnie gdy się miało na deszcz. Wtedy Mikoła zrzucał z głowy kłobuk, odkładał kozik, klękał i bił się mocno w piersi. Jedyna to była forma modlitwy, jaką znał.

Raz w czasie tego pacierza naszła go ochota wyrzeźbić figurę swojego patrona. Kiedyś, jeszcze za życia rodziców, Mikoła był z nimi w Cieszynie w kościele przy zamku. W głównym ołtarzu stał święty Mikołaj jak żywy. Chłopiec zapamiętał sobie jego strój i postać. Przymknąwszy oczy widział posąg, jakby go oglądał wczoraj. I takiego samiuteńkiego zapragnął wyrzeźbić swym starym kozikiem w tym lipowym klocu. Z wielkim trudem zatoczył pień do pustej szopy stojącej na skraju pastwiska, pchnął pod stojący tam żłób, mierzwą przysypał i czekał miesięcznych nocy, by zacząć robotę. Gdy wreszcie miesiąc wzrósł i nocą stawało się tak jasno jak w dzień, tyle że nie złociście, a srebrnie - Mikoła rozpoczynał pracę. Z szacunkiem wytaczał świętego na środek szopy i do świtu obdziabywał go toporkiem. Dopiero gdy dniało, ukrywał swój skarb i szedł po bydło gromadzkie. Dzień dłużył mu się nieznośnie, nie mógł się doczekać do wieczora. Odtąd wszystkie jego myśli pochłonęła zamierzona figura, przestał strugać cokolwiek innego i gospodynie darmo prosiły o nowe łyżki. Zagniewane przestały dawać mu chleba i szperki. Skoro taki nieużyty, niech się zadowoli wiktem gminnym!

Cztery lata z okładem trwała Mikołowa praca wokół posągu patrona. Z każdym rokiem pień lipowy, upodabniał się więcej do postaci ludzkiej.

Aż nadszedł dzień, że Mikoła skończył rzeźbę. Choćby nie wiem jak chciał, nic do niej dodać nie umiał. Postawił posąg na środku szopy w pełni miesięcznej poświaty i patrzył nań, patrzył... Nie śmiejąc wtaczać figury pod żłób zostawił ja na środku stajni, zawarł wrota i poszedł spać. Zbudziły go ze snu wrzaski. Porwał się na równe nogi, myśląc, że wilki podchodzą.

- Nicponiu! Próżniaku! Łazęgo! - krzyczy gospodarz i rznie pastucha palicą przez grzbiet. Śpisz, chacharze a chlew gore! - Gore! Gore! - krzyczą zewsząd. Ludzie biegną z osękami, widłami. Miesiąc już dawno zaszedł, ciemna noc, a z szopy na polu jasność bije przez szpary. Gospodarz z innymi już dopadli, szarpnęli wrota, aż z biegunów powypadały. Oniemieli, rymnęli na klepisko w dziwie, w przerażeniu. Bo ognia żadnego nie ma. Żywina leży spokojnie. Krowy żują i stękają; owce krzępią jak to owce. Pomiędzy nimi stoi ludzka postać z drzewa i z niej taka jasność idzie.

- Cud! Cud! - wołają, płaczą, w piersi się biją. Od wsi lecą baby, dzieci. Mikoła klęczy pospołu z innymi. Oczu nie śmie podnieść. Nie mówi nikomu, że on figurę wyrzeźbił, bo po co? Nie uwierzą - i słusznie. Wszak nie on tę jasność sprawił.

Teraz gospodarze radzą, gdzie posąg przenieść, cudownie z nieba zesłany. Ten radzi tak, ten inaczej. Nareszcie przyszli do zgody, żeby postawić świętego na rozstaju w olszynie.

Był tam pagóreczek, a wokoło bagna. Po ćmaku trudno się było w plątaninie dróżek rozpoznać i niejeden się tam utopił. Przeklęty, mylny rozstaj. Niechże go teraz cudowna figura rozświeci.

Na przenosiny zeszło się luda z całej okolicy. Sam dziekan życzył właścicielowi wsławionej cudem szopy błogosławieństwa Bożego. Stał święty Mikołaj na spiłowanym równo pniu dębowym i gdy mrok zapadał, rozświecał się z wolna, błyszcząc jak zorza do świtu. Ludzie, ciągnęli tłumnie oglądać, zazdrościć i dziwować się.

Tylko pastuchowi Mikole nie wyszła ta sprawa na dobre. Jakby go figura urzekła - ciągle pod nią siedział i na swojego Patrona patrzył. W robocie się całkiem zaniedbał, tak że go w końcu przegnano.

Któregoś dnia, a była już tęga zima, znaleziono pastucha nieżywego pod figurą. Tam też nieopodal go pochowano.

Minęło może sto, może więcej lat. W życiu przysiółka Pierściec nic się nie zmieniło. Jedni się rodzili inni umierali. Za to w górnym świecie panów, w świecie możnych i gwałtownych, działy się rzeczy jakich dotąd nie widziano. Święta wiara, strażniczka człowieka od narodzin aż do śmierci, odmieniła się, a raczej odeszła. Na jej miejsce przyszła nowa wiara. Sprowadziła wiele nieszczęść, wojny okrutne, zabójstwa i grabieże.

O tych zmianach Jan Wojnar tak pisał w swojej kronice:

Przyszły kacerze od Lutra i książę im przał...

Jakoż by nie przał, skoro długów miał co niemiara, a pierwszą korzyścią z nowej wiary było zagarnięcie majątków kościelnych. W Pierśćcu lżej przeszła zawierucha niż gdzie indziej, bo kościoła w przysiółku nie było. Nowowiercy nie mieli co burzyć i palić, jak burzyli w Górkach Wielkich, Lipowcu, czy Skoczowie. Ale Świątek siejący nocami poświatę nie był w smak nowo nawróconym. Polali kiedyś słup smołą, podpalili i nie odeszli, aż dębowy pień zagorzał. Alić następnej nocy blask znów niesie się po gaju. Świątek po dawnemu stoi, nawet nieszczerniały. Tyle, że nie na słupie stoi, a prosto na darni, pod nawisłymi brzozowymi gałązkami.

Rozeźlili się przeciwnicy Świętego, wrzucili cichcem figurę na wóz i powieźli do Rudzicy. Tam jeszcze owe mniszki siedziały, bo od krakowskiej prowincji były zależne. Przed furtą klasztorną zrzucono świątka. Już go tu papieżnickie służki upilnują.

Pierśczanie obaczywszy stratę płaczą, wyciągają ręce. Rozumieją, że święty Mikołaj już nigdy do nich nie wróci. Toć milej mu będzie stać na wirydarzyku klasztornym niż na bagnistym rozstaju. Lecz wieczór nadszedł, noc zaszła, a światłości nie ma. Zawiedzione siostrzyczki idą patrzeć, skąd ta niełaska? Dlaczego? Oho - świętego Mikołaja ani śladu na kamiennym cokole. Znikł.

A tego samego wieczoru Pierśczanie z niewypowiedzianą uciechą zobaczyli go u siebie. Wolał swoją dziedzinę niźli honory klasztorne. Stał po dawnemu u rozstajnych dróg, głowę na bok kłonił i świecił. Jego wrogowie zapalili się straszną nienawiścią. Porąbali by figurę co rychlej, lecz bali się działać bez zezwolenia księcia. Książę zaś był spokojny człowiek z rodu Piastów, dobrych szafarzy i rządców. Dość mu było, że się długów pozbył dzięki reformacji. A świątek nic mu nie wadził i ruszać go zabronił. Dopiero po jego śmierci, gdy na tron wszedł jego syn, bardziej podatny na wpływy doradców, zaczęto przedkładać, że hańbą i wstydem jest tolerowanie podobnego zabobonu. Najgorzej przeciw świątkowi nastawali dwaj możni panowie: Marklowski z Górek Wielkich i Pięćlat z Ogrodzonej. Póty gnali, aż książę przystał dla świętego spokoju.

Dopieroż sądny dzień w Pierśćcu, dopieroż lament, płacz, krzyki, zawodzenia, kiedy pan Pięćlat, o którym mówiono, że nie boi się Boga ni diabła, przyjechał jawnie z wozem i pocztem halabardników zabierać świętą figurę. Chciał on zamknąć figurę w Grodzieckich lochach, ale kasztelan się nie zgodził mówiąc, iż są one dla żywych, a nie dla drewnianej kłody. Zawiedziony Piećlat pojechał do Świętoszówki, by w głęboki parów porośnięty głogiem, leszczyną, kaliną Świętego zrzucić. Pan Pięćlat poczuł się zadowolony, będzie tam leżał aż spróchnieje.

Pierśćieccy ludzie wracali spod Grojca spłakani i mówili między sobą: Jak im będzie się teraz żyć bez opiekuna. Aż nagle idący przodem jęli krzyczeć wniebogłosy, nie z trwogi ale z radości. Pomiędzy liśćmi zamajaczyło im światło. Podbiegli pędem, oczom nie wierzący: Święty stał na swoim miejscu. Snuła się z niego jasność jak zawsze. Wrócił!

Niedługo trwała uciecha. Wściekli wrogowie jęli pytać księcia by zgodził się porąbać figurę. Książę się wahał ale przekonywany przez Pięćlata, milczeniem zgadza się.

Piećlat załadował z żołnierzami figurę i pojechali daleko, aż tam gdzie Soła wpada do Wisły. Myśli Pięćlat: Popłynie teraz daleko, daleko. Przed wrzuceniem go w odmęt, kazał go porąbać. Rąbią żołdaki stare lipowe drzewo. Nagle odskoczą, opuszczą toporzyska ze strachem: z odrąbanych ramion, nóg - krew płynie niby z żywego człowieka.

- Ciskaj w wodę! Krzyknął rycerz gniewnie.

Pan Piećlat stał na brzegu, rad, że skończył wreszcie z tą sprawą.

„Zgiń, przepadnij! - myśli - darmo krwawisz! Nie wrócisz tu nigdy, katolicki zabobonie, śmieszna wiaro, co uczłowieczasz Boga, a ubóstwiasz i równasz z nim byle stworzenie! Wiaro dobra dla kobiet i dzieci, spragnionych cudów i bajek! Obrzydła, przesądna maro!”.

Woda zabrała pień. Spłynęła krew. Drobne fale pluszczą o brzeg. Pan z Ogrodzonej stał i patrzył na rzekę. Za długo stał - zmierzch przechwycił ich w drodze.

Zastanowił się pan, czy nie lepiej przenocować w Bielsku, bo do Ogrodzonej jeszcze kawał drogi, lecz że noc zapowiadała się pogodna, ruszył wprost do domu.

Jadą, jadą - rycerz przodem, konni za nim, a z tyłu kołacze wóz. Dojechali do wsi Strumień, kiedy ogarnęła ich mgła. Nie wiedzieć, skąd się wzięła - wszak zachód był jasny. Spłynęła z gór czy wstała z mokradeł? Ćma, że własnej ręki nie widać.

- Który tam ma łuczywo, niech zaświeci - woła pan - bo zdaje mi się, że zeszliśmy z drogi!

Lecz łuczywa nie ma. Cały pęczek smolaków miał w zanadrzu Jónek Sikora, ale wpadły do wody, gdy świętego Mikołaja strącali z brzegu do rzeki. Suchego chrustu też nie znajdziesz. Od tej mgły wszystko nasiąkło wilgocią.

Już wiedzą, że zabłądzili. Już ledwo konie z bagna wyrwali, bo się po brzuchy zapadły. Zawracają, obierając inną dróżkę. Ta ich na pewno do celu dowiedzie. I znów chlupot bajora pod kopytami, konie chrapią przerażone. Obrócili się parę razy, stracili ze wszystkim kierunek. Mgła gęstnieje, mrok ciemnieje; tylko patrzeć, kiedy wilki zwęszą zagubiony poczet.

I pan Pięćlat czuje pierwszy raz w życiu, że włosy mu stają na głowie z niepojętej trwogi. Zda mu się, że błądzi tak od wieku i błądzić będzie przez wieczność, że ciemność już nie ustąpi, a z nią nie ustąpi lęk.

- Wasza Miłość! Światło! - woła za nim jezdny

Szczęsna nowina! Z tą wieścią siła wraca w truchlejące członki. Przed światłem pierzcha trwoga. Oświetlone okno chaty, ognisko lub piec smolarski. Ktokolwiek zatlił ten ogień, niech będzie błogosławiony!

Konie jakby ożyły, przedzierają się raźno wskroś lasu. Zbawcze światło płonie coraz bliżej, szerzej. Zabłąkani dojeżdżają pod pagórek na rozstaju, skąd rozchodzą się dróżki i ścieżki. Na pagórku stoi stary święty świątek. Pomniejszony, bo bez nóg, uszczuplony, bo bez ramion - głowę na bok przechylił i świeci.

Wrzasnął okropnie, bodnął zmęczonego konia ostrogami i nie oparł się aż w domu. Zawarł drzwi komnaty i nie gadał do nikogo. Potem uradzili z księciem: niby o niczym nie wiedzieć, drogą na Pierściec nie jeździć i innym jeździć zabronić.

Tak też uczyniono. Święty Mikołaj stał już odtąd nie ruszany.

Skoro ucichły niepokoje, wzniecone przyjęciem nowej wiary, zbudowano w Pierśćcu na pagórku kościół. Świątek stał nie na murawie, a wysoko na ołtarzu. ramiona mu dorobiono; nóg nie, bo po co? Wszak nigdzie stąd nie odejdzie. Ludziom boleśnie było patrzeć na skaleczoną figurę, więc przyodziano świątka w aksamitną kapę. Liczne pielgrzymki schodziły się na to miejsce i przychodzą po dziś dzień.

„... a to - kończy Jan Wojnar, autor kroniki - prawili mi mój starzyk w roku 1831. Tylko kiedy się ten dziw dział, nie prawili, bo sami nie wiedzieli. A że ja mam też już cmentarne kwiatki na głowie, więc wam przed śmiercią chciałem opowiedzieć..”

Odkąd Świętego obudowano murami - przestał świecić, czemu się nikt nie dziwi. Pan Bóg hojny, ale nie rozrzutny - nie lubi zbytku dla zbytku. Przed świętym Mikołajem palą się świece, teraz jeszcze i lampki elektryczne - to na co miałby sam świecić. Gdyby przyszła znów zła pora, że Śląsk zalegną ciemności, począłby świecić na nowo, bo moc Boża nie wietrzeje.

Górki Wielki 1938

2 komentarze: